
Ewa Marcinczak
redakcja@kurierkurierzurominski.pl
O jubileuszach na ogół ktoś pamięta, chce jubilata jakoś uhonorować, uczcić. Ale czy ktoś wiedział, że lekarz weterynarii z Bieżunia, Jerzy Kotarski, obchodził 40-lecie pracy w zawodzie i na terenie gminy Bieżuń? Mieszkańcy miasteczka i okoliczni rolnicy tak zżyli się z nim, technikiem Tomaszem Żujewskim i prowadzoną przez nich lecznicą, że stanowią dla nich pewien stały, niezmienny element zwykłego życia. Po prostu, Kotarski w powiecie żuromińskim leczy zwierzęta „od zawsze”. Swoje, bieżuńskie i żuromińskie, ale i warszawskie, toruńskie i bydgoskie. Nawet z Bieszczad przyjeżdżają do niego z chorymi zwierzętami. Od poniedziałku do niedzieli, od północy do północy. Choć kiedy w kwietniu 1974 r. z dyplomem w kieszeni znalazł się w powiecie żuromińskim, trudno było to przewidzieć. Widać, praca weterynarza sprawia mu prawdziwą radość i satysfakcję.
– Praca lekarza weterynarii nie jest lekka, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Czasem w środku nocy trzeba jechać na przykład do krowiej mamy, by pomóc jej urodzić cielaka – mówi Jerzy Kotarski.
A że posiada ogromne poczucie humoru, zaraz wspomina, jak to kiedyś rolnicy próbowali kaczkami i kurami go przekupić, by im byków nie kastrował.
– Jeden z nich, odwrotnie, widłami chciał mnie poczęstować – przypomina ze śmiechem zdarzenie z Siemiątkowa – W obstawie policji tam przyjechałem, ale byk i tak swoje uratował. Dziś już inne czasy, inne wymogi, choroby i problemy zwierzęce tylko te same.
Pytamy o największą satysfakcję i porażkę…
– Obydwa należą do koni. Sukcesem skończyło się ratowanie własnego konia, właściwie źrebaka Ducha, który pośliznął się na lodzie i uszkodził staw biodrowy. Niepowodzenie dotyczy pewnego rumaka w Siemcichach. Ot, za lekarzem zawsze ciągnie się cmentarz…
Do ciemnych stron życia chyba każdego lekarza weterynarii należą porzucone bądź bezdomne zwierzęta. U Kotarskiego schronienie znalazły nie tylko psy i koty, choć i ich na smutnej liście nie brakuje.
– Kiedyś krowa czy świnia była dla rolnika bardziej cenna. Miał ich mało, to bardziej o nie dbał. Dziś, jak farmer ma 100 sztuk bydła czy kilka tysięcy kur, jedno więcej czy mniej, nie robi mu różnicy – mówi – Leczyłem i chowałem porzucone krowy i świnki. Nawet wietnamską, całą czarną, której kobiety się bały, bo przypominała im małego dzika. Trafiały tutaj sarny i zające, które udawały króliki. I młode bociany z połamanymi skrzydłami.
Historii z czterdziestu lat z bieżuńskimi zwierzętami nasz weterynarz może opowiedzieć wiele. Uzbierało się ich przez te wszystkie lata. Życzymy mu kolejnych, może nie tak pracowitych, ale z sukcesami w leczeniu.

Dodaj komentarz