
Marcin Jabłoński
jablonski.marcin2@gmail.com
Niedzielne przedpołudnie majowe rok 1939. Prawdziwie wiosenna pogoda. Ja, jak zwykle niedzielę spędzam w domu rodzinnym. Rodzina moja składa się z sześciu osób, zamieszkuje w miejscowości Brudnice. Ojciec mój zatrudniony jako kierowca samochodu osobowego u właściciela folwarku Brudnice – Budzicha. Matka prowadzi spożywczy sklepik wiejski, by podreperować budżet rodziny. Prócz mnie, siostra lat szesnaście, dwu braci; jeden w wieku czternastu lat, drugi sześć. Ja, już trzeci rok „terminuję” w zawodzie rzeźniczo – wędliniarskim w zakładzie mistrza Rajkiewicza w Żurominie.
Tej niedzieli matka z rodzeństwem wybiera się do odległego o trzy kilometry kościoła w Żurominie. Mówi mi, idź i otwórz sklepik i gdzieś do godziny jedenastej możesz sprzedawać. Tak się składa, że w niedzielę jest zawsze dużo kupujących.
Kiedy załatwiłem już kilku kupujących, wszedł Pan Stecki z Lubowidza, którego znałem osobiście jako nauczyciela oraz jako porucznika rezerwy. Znałem go z tego powodu, że sam należałem do organizacji wojskowej „Strzelec” a Stecki był we władzach gminnych tej organizacji. Pan Stecki zawsze uśmiechnięty przywitał się ze mną, pytając gdzie jest mój ojciec. Odpowiedziałem, że wybrał się na ryby z wędką, lecz na godzinę jedenastą miał być z powrotem. Stecki odpowiedział, że przejdzie się nad rzekę i być może spotka się z moim ojcem. Załatwiłem jeszcze kilku kupujących, kiedy znów wszedł niecodzienny gość. Był nim niejaki Flaczyński z Mławy, zegarmistrz, radiotechnik również nasz znajomy. Pan Flaczyński znów pyta o ojca. Trochę mnie ta wizyta zdziwiła. Mława odległa o trzydzieści trzy kilometry od Brudnic. By Flaczyński mógł się dostać do Brudnic, musiał przyjechać autobusem do Żuromina, by potem do Brudnic przejść trzy kilometry pieszo. Założenia moje chyba były słuszne, gdyż Flaczyński wyglądał na zmęczonego, jak również miał zakurzone obuwie. Ten po wyjaśnieniu, że ociec mój gdzieś nad rzeką łowi ryby oświadczył, że poczeka na ojca. Nie skończyłem jeszcze rozmowy z Flaczyńskim, kiedy wszedł jeszcze jeden gość pytając, czy ten sklepik jest własnością Piotra Guza. Pytał jak gdyby nie widział szyldu na drzwiach wejściowych. Odpowiedziałem, że tak, lecz że ojca chwilowo nie ma. Nie szkodzi, poczekam odpowiedział nieznajomy. Bardzo mnie te odwiedziny zdziwiły, zacząłem podejrzewać jakiś wspólny cel tych trzech osób, do mojego ojca. Co też oni mogli mieć wspólnego? Nieznajomy zrobił kilka kroków po pomieszczeniu sklepu, wywierając na mnie dziwne wrażenie. Tak samo może chodzić jedynie ktoś wojskowy. Kroki jakby wymierzone, pewne, sztywne. Nic tylko jakiś wojskowy. Rozmowa, którą toczyłem z nimi, zaczęła się rwać. Po prostu ci panowie nie chcieli ze mną mówić, takie odniosłem wrażenie. W tym czasie nadszedł mój ojciec ze Steckim. Witając się z obydwoma czekającymi, wywnioskowałem, że ojciec musiał ich też znać. Ojciec kazał mi zamknąć sklepik, mówiąc do mnie, że mogę się gdzieś przejść, gdyż ma do załatwienia interesy z tymi, którzy przybyli. Zachodziłem w głowę, co oni mogą mieć za interesy. Jeden nauczyciel w odległej o siedem kilometrów wsi Lubowidz. Drugi, zegarmistrz, monter radiowy mający swój zakład w Mławie. Trzeci, licho go wie, kto to taki. Co mogą mieć za interesy z szoferem taksówki, który woził dziedzica? Jeśli będą coś omawiać to tylko w pokoiku, który nie był całkowicie wykończony. Jest tam tylko pojedynczy sufit, może by można coś usłyszeć. Wdrapałem się na strych, położyłem nad tym sufitem i czekam. Nawet długo nie czekałem, tak jak przewidywałem wszyscy znaleźli się w tym pokoju. Pierwszy zabrał głos nieznajomy. Jego pierwsze słowa to pytanie, czy tej rozmowy nie może ktoś słyszeć. Ojciec zapewnił, że cała rodzina poszła do kościoła. Najstarszy syn, niby ja, gdzieś wyszedł, można swobodnie rozmawiać. Leżąc nad sufitem, nie mogłem doczekać się, co będzie dalej.
Panowie! Powiedział nieznajomy. Jak się orientuje, do granicy polsko – niemieckiej jest stąd około dwudziestu pięciu kilometrów. Nasze dowództwo liczy się z tym, że w razie wybuchu wojny polsko – niemieckiej, niektóre tereny przygraniczne mogą być na jakiś czas zajęte przez Niemców. Mnie z wrażenia zatkało. Nieznajomy mówił dalej. Musimy postarać się o to, by nawet krótki pobyt Niemców na tych terenach bardzo im uprzykrzyć. Musimy w głębi kraju mieć dokładne wiadomości, co się dzieje na terenach zajętych przez Niemców. Gdzie będą rozlokowane ich siły, w jakiej liczbie i dużo innych informacji. Będziecie szkoleni w tym zakresie. Wasza trójka składać się będzie: Stecki, nauczyciel – porucznik rezerwy, jako dowódca grupy. Guz, znający doskonale język niemiecki (co już zostało sprawdzone) o ile będzie możliwe, postara się o posadę szofera, obojętnie za jakie wynagrodzenie, u osobistości, która zajmuje jakąś pozycję w partii nazistowskiej. Guz będzie oczami i uszami waszej grupy. Flaczyński, jako radiowiec będzie przekazywał te wiadomości. Zaopatrzy się Was również w odpowiedni sprzęt, jak również broń. Panowie! Proszę się zastanowić nad zadaniami, jakie na was czekają. Wiecie co was czeka, gdyby was Niemcy nakryli. Jeśli ktoś sobie życzy, może się jeszcze wycofać. W tej chwili wszyscy zaprzeczyli, zapewniając, że nie myślą się wycofać. Od dziś w naszych warunkach i dla naszego dowództwa jesteście tylko znani pod pseudonimami i kryptonimami. Pan Guz wybrał pseudonim „Walenty”. Punkt Wasz nazwany został kryptonimem „B 1”. Omawiali jeszcze dużo innych spraw, ale ja już się tym nie interesowałem. Nie mogłem pogodzić się z tym, co usłyszałem. Nas jako Strzelców zapewniano, że w razie wybuchu wojny w kilka dni będziemy na ziemi niemieckiej.
Sprawy toczyły się dalej różnym trybem. Bywały niejednokrotnie wizyty dziwnych nieznajomych. Przypadkowo w schowku, w garażu, w którym stał samochód dziedzica, znalazłem dziwny plik papierów. Były to jakieś instrukcje o wysadzeniu mostów, torów kolejowych i inne. Życie moje toczyło się utartym trybem. Cały tydzień praca w zakładzie masarskim. Wolne niedziele w domu. Nadszedł wrzesień 1939 r. Wybuch wojny.
Komentarz Marcina Jabłońskiego:[i] Z opisu wynika, iż młody Władysław Guz był naocznym świadkiem zebrania tzw. „Komitetu Siedmiu” – K7. Zbliżająca się nieuchronnie konfrontacja zbrojna z hitlerowskimi Niemcami zmuszała władze polskie do podejmowania specjalnych przygotowań, o których wiedziały tylko nieliczne osoby. Wbrew oficjalnym oświadczeniom w kołach wojskowych specjalistów zakładano, że znaczne obszary Polski zostaną przejściowo okupowane przez wojska niemieckie. Wyciągając z tego właściwe wnioski, postanowiono zorganizować specjalne oddziały dywersyjne, które miały działać na terenach polskich zajętych przez Niemców. Ośrodek kierowniczy do synchronizacji tego rodzaju działalności utworzono w Warszawie latem 1938 roku. Od ilości osób będących członkami komitetu nazywano go „Komitetem Siedmiu” z biegiem czasu w języku tej organizacji używano skrótu „K 7”. Do zadań organizacji należała działalność sabotażowo – dywersyjna na zapleczu nieprzyjaciela po opanowaniu przez niego tych terenów, jak też na jego terytorium po rozpoczęciu wojny. Zadania ściśle były dopasowane do planów obrony północnego Mazowsza przez armię „Modlin”. Magazyny organizacji działającej w powiecie mławskim zlokalizowane były w Mławie w podwórku Aleksandra Grzebskiego, przy ul. Mickiewicza w Strzegowie w Brudnicach oraz Janowcu Kościelnym. Patrz. R. Juszkiewicz, Pogranicze północnego Mazowsza w przededniu II wojny światowej, W: Notatki Płockie 16/1-60, 1971 s. 2 – 25.
[/i]
Dodaj komentarz