
Redakcja
redakcja@kurierkurierzurominski.pl
„Pewnego dnia przyszła do Gminy w Ochotnicy Dolnej gospodyni Rozalia Krzyśko i powiedziała, że weźmie naszą mamę z dziećmi do siebie. Górale przyjęli nas serdecznie. Najpierw mieszkaliśmy wspólnie z nimi w jednej izbie. Warunki były straszne, dostałam świerzbu. Pierwsza kolacja składała się ze szpyrki – grubej, tłustej skóry ze słoniną z sierścią, placka pieczonego na blasze oraz zimnego mleka. My tej szpyrki nie jedliśmy, spróbowaliśmy trochę placka i mleka. Na drugi dzień nasza gosposia zrobiła nam zaciorki – potrawy przygotowanej z mąki z owsa grubo zmielonego na żarnach. Do dziś pamiętam te ości, które drapały w gardle. Mój starszy brat zaczął jeść, złapał łychę cisnął na podłogę i powiedział „co będę jadł, to będę, ale raszplowanej zacierki jeść nie będę”. W naszym odczuciu przygotowywane przez górali jedzenie dla siebie i dla nas, niczym nie różniło się od tego dla świń. Jeszcze inną potrawą była sapka. Zapamiętałam, że przed wojną mama przygotowywała coś podobnego, tak zwaną prazuchę – potrawę z mąki, do której dodawało się mięso. A tam gotowało się wodę, sypano do niej mąkę żytnią i powstawał klajster, jak u szewca. Później hartowano to zimną wodą. Wlewali do tego zsiadłe mleko, powstawał tzw. cyr i tak go chlipali. Czasem gotowali ziemniaki, które podawali ze skwarkami i zsiadłym mlekiem. Hodowali też drób, na święta zabijali świniaka. Szalona była nasza gospodyni, lubiła wypić, a górale cały czas pędzili samogon. Dzieci z Ochotnicy mogły chodzić do polskiej szkoły. Ja też chodziłem do tej szkoły. Przyjeżdżał do nas ksiądz i uczył religii. Mama pomagała góralom w gospodarstwie, robiła też swetry z wełny otrzymywanej od gospodarzy, za które otrzymywała masełko, jajeczka lub ziemniaczki. Kwitł handel wymienny. Pomagałam jej przy tych swetrach. Mama szyła też tzw. katany z lnianego płótna, które było wyrabiane w domowych warsztatach tkackich. Ja też często w tym uczestniczyłam. Tak się żyło. Górale pewnego razu stwierdzili nawet, że jest nam tak dobrze, że pewnie już nie będziemy chcieli wracać w rodzinne strony. Pomagał taż nam Czerwony Krzyż, od którego otrzymywaliśmy pieniądze. Chodziłam po nie razem z ciocią Fafińską aż do Tylmanowej.
Pierwsze święta Bożego Narodzenia spędziliśmy u cioci Przywitowskiej, która przebywała 3 km od nas na drugim końcu Ochotnicy u gospodarza o nazwisku Pucher. Ochotnica to najdłuższa wieś w Polsce rozciągnięta na przestrzeni 20 km, a nazwy jej części odpowiadały potokom, które przez nie płynęły. My mieszkaliśmy przy Potoku Młynnym. Pamiętam również najtragiczniejsze święta na wygnaniu oraz wydarzenie z 23 grudnia 1944 roku, które przeszły do historii pod nazwą Krwawa Wigilia w Ochotnicy. Niemcy przybyli do naszej wsi dzień wcześniej, 22 grudnia i zażądali od gospodarzy dostarczenia młodego bydła na święta i zaczęli rabunek. Wtedy, mimo sprzeciwu miejscowej ludności, grupa sowieckich partyzantów zaatakowała niemieckich żołnierzy, zabijając dwóch z nich [w tym podoficera SS-Unterscharführera Bruno Kocha – dopisek J.P.]. Mało tego, że ich zabili to jeszcze zmasakrowali zwłoki.
Następnego dnia z Krościenka przyjechało sześcioma samochodami około 200 SS-manów. Niemcy wpadali do domów, żądając najpierw pieniędzy, a następnie mordując ludzi. Dzieci żywcem rzucano w ogień lub bestialsko mordowano. [Według wykazu zgonów zarejestrowanych przez Urząd Stanu Cywilnego (Urząd Parafialny) w Ochotnicy Dolnej w dniu 23 grudnia 1944 roku zamordowanych zostało 56 osób, w tym 19 dzieci, 21 kobiet dop. – J.P.]
Dodaj komentarz