Gołębiowski w Żurominie

Stefan Gołębiowski to wybitny mieszkaniec Bieżunia. Był poetą, tłumaczem i przede wszystkim wybitnym społecznikiem. Jak wynika ze wspomnień Stefana Gołębiowskiego, część życia spędził on również w Żurominie oraz w Brudnicach. Swego czasu o Stefanie Gołębiowskim opowiadała nam nasza nieodżałowana felietonistka Teresa Budzich – Sumirska. Dziś przekazujemy Państwu wspomnienia poety, które kreślą doskonale obraz przedwojennej rzeczywistości.
Wn�trza klas, do kt�rych ucz�szcza� poeta. Koniec lat 40-tych. Nauczyciel Wojciechowski

Adam Ejnik

a.ejnik@kurierkurierzurominski.pl

Wybitny bieżuński poeta Stefan Gołębiowski spędził część swojego życia również w Żurominie. Jak wynika z jego wspomnień kształcił się w Zurominskim Swiditielskowym Uczyliszczu. Dziś prezentujemy fragmenty wspomnień poety.

„…Ruszyłem do Żuromina (…) moi bracia już w szkole mieli swoje miejsce w wielkich ławach przeznaczonych dla uczniów. Dla mnie jednak w nich miejsca zabrakło. Przy ścianie z mapą wstawiono małą ławeczkę. Dla mnie i dla nauczyciela.

Uczył mnie z polecenia Wuja, kto był zdolniejszy i kto miał cierpliwość mnie uczyć. Ja wciąż do jednego miejsca przypisany, a ci, co mnie uczyli, należeli do kadry płynnej. Zostawiali mi na wyrost czasu i to było ich główna zaletą, że się na mnie nie skarżyli.

Mimo to nie uważałem się za upośledzonego. Swoje umysłowe upośledzenie uważałem za rzecz naturalną. Ba, nawet chwaliłem się przed ojcem, że tyle osób sprawdza na mnie swoje kwalifikacje pedagogiczne.

Zresztą, zwłaszcza początkowa atmosfera w klasie, w odniesieniu do mnie do zachęcających nie należała. Byłem w niej wyalienowany, i co gorzej, przeciwstawiany moim młodszym braciom ciotecznym.

Nic też dziwnego, że we mnie, wbrew cioci Stasi, znów się odezwał nieproszony osioł i ja temu bezkrytycznie w swej naiwności sprzyjałem zgodnie. Uczyłem się, bo musiałem się uczyć, ale tak na odtrąbionego.

Nie żyłem w szkole, ale raczej poza szkołą. Na dobre liczyły się dwie godziny, trzy, a nawet więcej po obiedzie. Tworzyliśmy trójkę muszkieterów szkolnych na dworze Wujostwa pod przewodem ich niezawodnej córeczki Jadzi. Rozpuszczeni jak dziadowski bicz.

W to mi graj. Ucieczka od szkoły i bieganie naokół trzech rynków targowicy żuromińskiej. I dalej jeszcze: na Łask w stronę Poniatowa, do rozwidlenia w stronę mego Bieżunia lub babcynego Olszewa, rzadziej w stronę Mławy do Dąbrowy lub Wiadrowa, a najchętniej, jeśli nas ktoś zabrał, do Brudnic, do rzeki, do młyna, do babci i do Wuja Budzicha.

Lubiliśmy biegać i ścigać się nawet w dni słotne, kiedy w klasie przebywaliśmy również po lekcjach. Jadzia stawała na straży, a my bez butów w pończochach po ławkach, bodajże czterometrowych, biegaliśmy tam i z powrotem, trzy lub pięć razy, żeby zdobyć pierwsze miejsce 3- lub 5- dystansowca.

To były nasze nadliczbowe ćwiczenia fizyczne. Wujowi to nasze bieganie po mieście i za miastem, a zwłaszcza harce w szkole, na których nas schwytał i po swojemu surowo skarcił, wcale się nie podobały. Nic nie miał przeciw bieganiu. Sam był ruchliwy w bieganiu wokół własnych i po wścibsku wokół cudzych interesów, ale takie jak nasze bieganie bezinteresowne było nie w jego guście. Chciał mieć nas na widoku nie poza szkołą i nie w szkole po lekcjach, ale w szkole i na rzecz szkoły. Poszedł po rozum do głowy i naraz przypomniał sobie palant z dzieciństwa skępskiego.

Kupił dwie piłki lanki, dał zrobić trzy palanty u stolarzy, wyznaczył plac na rynku naprzeciwko szkoły, dobrał do nas dziewięciu chłopaków zdolnych i pracowitych i w sprawowaniu wzorowych z warunkiem: tylko ten będzie grał w palanta, kto się będzie dobrze uczył. Dwójka – dzień z gry wyklucza.

Nikt i nic nie mogło nas bardziej zmobilizować niż ten palant i piłka. Szkoła stanęła na głowie. W odniesieniu do mnie do tego stopnia, że wreszcie rozprawiłem się z uporem osła, na rzecz uporu po ojcu odziedziczonym.

Ta władza piłki i palanta trwała do czasu aż się pogoda popsuła i przyszły uciążliwe deszcze. Okna płakały, bo rynek tonął w błocie, w którym pono świnia się utopiła, a więc płacz jesienny był uzasadniony.

Wśród takich dni, z łaski na uciechę, do mojej ławki siadła nauczycielka, co dopiero odbywała pierwszą praktykę. Była łagodna i tak ujmująca, ze postanowiłem przyjść jej z pomocą. Zacząłem się uczyć na potęgę, żeby mój Wuj mógł przedmiot mojej adoracji pochwalić, a nawet wyróżnić.

(…) Od nowego roku Wuj skasował ławeczkę pod ścianą i przeniósł mnie do najwyższej ławki w klasie. Znalazłem się w niej wśród starszych chłopców i roślejszych ode mnie. Byli to Gralewski, Przystup i Kołodziejski, którzy czuwali nade mną i pomagali mi w razie potrzeby.

To był mój ostatni rok w szkole, zakończony egzaminem i uzyskaniem Swiditielstwa Zurominskowo Adnokłasowo Uczyliszcza.”

Wspomnienia Stefana Gołębiowskiego na podstawie Bieżuńskie Zeszyty Historyczne nr 10, 1996. S. 41-43

 

Dodaj komentarz

Kliknij by dodać komentarz

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.