
Adam Ejnik
redakcja@kurierkurierzurominski.pl
Każde podwórze rolników z naszego miasta wyglądało niemal tak samo. Na początku stał drewniany dom zwrócony frontem do centrum miasta. Dom ten często przedzielony był sienią, korytarzem dzielącym dom na dwie części (takie domy przeważnie były dwurodzinne). Korytarz ten prowadził z zabłoconej ulicy do podwórka. Po podwórku kręciło się ptactwo domowe, gdzieś z boku znajdował się chlew, kurnik, ustęp. Rosły tu owocowe drzewa, zieleniły się od pietruszki i marchewki grządki. Plac ten miał kształt cygara, był długi i cienki. Na końcu tego cygara stała drewniana stodoła – miejsce, gdzie przechowywano zboże, gdzie gromadzono wyschnięte siano.
Łatwo domyślić się, że obrzeża miasta usiane były właśnie drewnianymi stodołami. Podróżnego wjeżdżającego do miasta witał nie tylko dobrze widoczny z każdej strony kościół, ale też drewniane stodoły, które na rogatkach miasta czuwały jak pogranicznicy.
Żuromin z lotu ptaka wyglądać musiał jak koralowa wyspa. Wewnątrz niej usytuowany był jak samotna skała kościół, wokół niego świeciły pustką trzy rynki otoczone budynkami handlarzy i rzemieślników. Na zewnątrz wyspy piętrzyły się domy rolników – drewniane. Dalej podwórko – z każdą porą roku zmieniające swoje barwy. Zielone wiosną. Kolorowe latem. By jesienią piętrzyć się feerią barw owocowych drzew, złotych liści. Zimą białe – pocięte czarnymi śladami ścieżek – do szopy, do obory, do ustępu. Wreszcie na krańcu tego podwórka stała oddzielająca miasto od morza łąk drewniana stodoła.
Kiedy wyobrażę sobie, jakie znaczenie mogły mieć dla dzieci te drewniane żuromińskie stodoły, przestaje mnie dziwić nostalgia, z jaką wspominają o nich dzisiejsi staruszkowie. Przecież to właśnie stodoły stały na straży rozległych terenów otaczających miasto – łąk, bagien, lasów – dzikiej i tajemniczej dla dziecka krainy, w którą każda eskapada była prawdziwą przygodą.
Dom z jednej strony podwórka stał na straży świata dorosłych. Kiedy dziecko przekroczyło próg domu, wchodziło do tego niezrozumiałego świata, w którym toczą się targi o cenę konia, gdzie na głośnym jarmarku każdy zachwala swój towar. Podwórko było miejscem oswojonym, bezpiecznym. Za granicą stodoły rozciągała się zaś tajemnicza, baśniowa kraina. Usypiająca zapachem trawy i grą świerszczy. Tu młodzi bohaterowie udawali się na polowania na żaby, dziewczęta wiły wianki. Tu wśród głośnego rechotu żab ktoś złowił swoją pierwszą karaskę. Tu czerwcowym wieczorem czyjaś dłoń dotknęła czyjejś dłoni.
Stodoły starzały się bardzo szybko. Zbudowane z lichego drewna próchniały, pochylały się. Nie mogły już służyć jako śpichlerze. Los ich dopełnił się, kiedy okazało się, że spalona stodoła może przynieść więcej zysku, niż stodoła cała. Za spaloną dawano odszkodowania. Cała, straszyła na podwórku swą bezużytecznością.
Żuromińskie stodoły zaczęły płonąć. Jedna po drugiej. Żuromiński krajobraz pozbył się drewnianych stodół.
Ożywają one niekiedy w pamięci staruszków, przypominając utraconą młodość.
Tekst publikowany był już na łamach Kuriera w 2008 roku.

Dodaj komentarz