
Adam Ejnik
a.ejnik@kurierkurierzurominski.pl
1.
Historię, którą Państwu dziś opowiem, usłyszałem z dwóch źródeł. Najpierw od pana Kazimierza Stańczaka za pośrednictwem jego wnuczki Joanny Pawlak w wywiadzie „Ocalmy wspomnienia”. Potem ubrał ją w szczegóły profesor Jerzy Maryniak – syn bohatera tej opowieści.
Jak ocalał Żuromin?
Działo się to w styczniu 1945 roku. Wieść o nadchodzącym wyzwoleniu roznosiła się dość szybko.
– Ruskie idą – szeptano z ust do ust.
Okupanci niemieccy powoli opuszczali miasto. Żołnierze wynosili dokumenty i meble z urzędu przy dzisiejszym placu Piłsudskiego, ładując je na wojskowe ciężarówki. Rodziny niemieckie, które przeprowadziły się do Żuromina na początku wojny w pośpiechu pakowały swój dobytek na wozy i odjeżdżały, zostawiając puste domy. Mieszkańcy miasta obserwowali to z niekrywaną satysfakcją. Skończyło się sześć lat niewoli. Może wróci do domu z niewoli mąż, syn, sąsiad. Nie będzie godziny policyjnej i strachu, który paraliżował ludzi każdego dnia. Ale szczęście mieszkańców miasta mieszało się ogromnym niepokojem.
-Ruskie idą – szeptali ludzie.
I w szeptach tych czaił się ogromny niepokój. Ludzie bali się nadchodzącej Armii Czerwonej.
– To dzicz, gwałcą i zabijają. Lepiej, żeby tu nie przychodzili.
Z kolejnymi dniami stycznia niepokój narastał. Niemcy już niemal opuścili Żuromin a Armii Czerwonej widać nie było. Na ulicach pojawiły się tabory z niemieckimi uciekinierami. 18 stycznia Armia Czerwona zajęła Mławę, tego samego dnia Niemcy w okolicach Mławy wymordowali niespełna 400 Polaków. Linia frontu, to również linia, za którą nie obowiązuje 10 przykazań – to linia Zła. Zbliżała się ona i niepokój narastał.
19 stycznia po południu żołnierze radzieccy (II Armia Uderzeniowa Frontu Białoruskiego) zatrzymali się w okolicach Dąbrowy. Nie przypominali dzikich wilków ani niedźwiedzi. Ubrani byli w białe, maskujące uniformy. Po kilku godzinach nadjechały czołgi. Przyciągnięto armaty. Żołnierze powstrzymali swój niezwykle szybki marsz, którego celem był Berlin. Jeden z dowódców przyłożył rękę nad czoło. Popołudniowe zimowe słońce oślepiało go. Widział kontur miasta. Górowała w nim wieżyczka kościelna. To był Żuromin. Plan radzieckiego dowództwa był prosty. Najpierw trzeba było ostrzelać miasto za pomocą ciężkiej artylerii. Dopełnić dzieła zniszczenia miała piechota pod osłoną czołgów. Plan ten sprawdził się już w Mławie. To nic, że centrum miasta zrównano z ziemią. Ważne że nie było żadnych strat.
Tymczasem w Żurominie Niemców już niemal nie było. Niemal? Tak – jeszcze niewielka grupa miała wykonać ostatnie zadanie – wysadzić w powietrze żuromiński kościół. Czas naglił. Saperzy uwijali się w pośpiechu. Podłożono ładunki. Dowódca drużyny zarządził odwrót. Został tylko jeden żołnierz. Jeden, który potrzebny był do odpalenia ładunku. Nagle żołnierz usłyszał odgłos nadjeżdżających czołgów…
W okolicach Dąbrowy wojska radzieckie ustawiły działa. Wtem wśród dowódców radzieckich pojawił się Polak. Gestykulował żywo. – Nie nada – wołał, przekrzykując warkot silników pojazdów pancernych.
– Germańców nie budziet.
Młody major zmierzył wzrokiem człowieka. Wysportowany mężczyzna w średnim wieku o przenikliwym spojrzeniu. Pewny siebie. Był to Stanisław Maryniak pseudonim „Wichura”, oficer Armii Krajowej. Próbował powstrzymać Rosjan, aby ci nie ostrzeliwali miasta. Młody major pochylił głowę nad uchem jednego z czołgistów, coś szeptał. Nagle spojrzał na Maryniaka.
– Charaszo – powiedział – chadzi – kiwnął głową na Maryniaka.
Ruchem ręki kazał zająć Maryniakowi miejsce na skorupie czołgu. „Wichura” żwawo wskoczył na pojazd, jedną ręką objął lufę. Dwa czołgi i kilkunastu żołnierzy piechoty skierowały się w stronę migoczącego w blasku słońca miasta. Ulica Mławska była pusta, wydawało się, że miasto opustoszało. Jednak Maryniak się mylił. Nie wiedział o drużynie saperów, która chce wysadzić kościół. Od strony kościoła padły strzały z broni ręcznej. Ten niewielki ogień nie zrobił wrażenia na czołgach. Pancerni odpowiedzieli ogniem. Pojazdy skierowały się w stronę kościoła. Nawiązała się strzelanina. Niemiec był bez szans. Wyszedł zza kościelnego muru z rękoma w górze. Jeden z Rosjan podbiegł do poddającego się sapera. Chwycił go za kołnierz płaszcza i zaczął tarmosić…
– Prowadził go w naszą stronę – wspominał po latach Stanisław Maryniak – Nagle gwałtownym ruchem pchnął Niemca. Ten padł na plecy. Tuż przed nadjeżdżającym czołgiem.
– Do dziś widzę jego przerażoną twarz. Słyszę też trzask rozgniatanych pod gąsienicą kości.
2.
Henryk Przybyłowski przyszedł do redakcji Kuriera, żeby sprostować informacje dotyczące zakończenia wojny. Twierdzi on, że do Żuromina nie wjechały czołgi i że próba wysadzenia kościoła przez Niemców nie miała miejsca. Pan Przybyłowski doskonale pamięta 19 stycznia 1945 roku, kiedy Armia Czerwona wkroczyła do Żuromina.
Był to słoneczny zimowy dzień. Mróz wówczas dochodził do – 20 stopni. Styczeń był niezwykle śnieżny. Młodzi chłopcy, wśród których był Henryk Przybyłowski korzystali właśnie z uroków zimy. Grali w hokeja na zamarzniętym bagnie wciśniętym między ulicą Mławską i Kościuszki. Dziś jest tam pas zieleni za przystankiem dla wsiadających przy ulicy Mławskiej. Wtedy do miasta wjechała „dodża” (samochód amerykański marki Dodge wykorzystywany był na wielu frontach II wojny światowej). Z samochodu wybiegł mężczyzna i zaczął krzyczeć, że wojna idzie i żeby uciekać do domu. Mieszkańcy Żuromina, jak podkreśla pan Przybyłowski, nie mieli pojęcia, że front jest tak blisko. W pobliżu nie było słychać żadnych wystrzałów. Jedynie ulicami miasta przejeżdżały co i raz tabory z ludnością niemiecką uciekającą przed zbliżającym się frontem bądź z żołnierzami niemieckimi ustępującymi przed atakiem Rosjan. Po jakimś czasie od strony Dąbrowy wjechały samochody ciężarowe. Młody żurominianin obserwował idących tyralierą żołnierzy rosyjskich w białych uniformach. Zmierzali ulicą Kościuszki w stronę kościoła. Szli powoli. W pewnym momencie na wysokości dzisiejszego sklepu z artykułami elektronicznymi wyszli naprzeciw Rosjanom żołnierze niemieccy. Mieli podniesione ręce na znak poddania. Niemców zastrzelono – leżeli oni kilka dni na ulicy Kościuszki. Później mieszkańcy miasta pochowali ich przy kościele (w miejscu, gdzie dziś stoi dzwonnica, inni mówią że ciała Niemców pochowane są za miastem w okolicach Zespołu Szkół nr 2). Później do Żuromina przybyła cała armia. Kolumny zatrzymywały się w Żurominie. Mimo dużego mrozu Rosjanie nie kwaterowali w mieszkaniach Polaków. Jedynie dowództwo zatrzymało się w mieszkaniu Milewskich domu przy Zielonym Rynku. Zwykli żołnierze kładli się pod wozami. Wypoczywali na zmarzniętej ziemi, którą wyściełali słomą. Wojska radzieckie przemierzały Żuromin przez wiele dni. Henryk Przybyłowski nie zapomni jeszcze jednej chwili z ostatnich dni wojny. – Była wczesna wiosna – mówi pan Henryk, w mieście zatrzymała się kolumna sołdatów. W ostatnim szeregu stał żołnierz wzrostu około 1,5 m, może nawet mniejszy. Ubrany był w długi szynel do samej ziemi. Na głowie miał papachę z czerwoną gwiazdą, na ramieniu karabin z bagnetem sięgający samej ziemi. Był to chłopiec. Ludzie dziwili się, co taki brzdąc robi na froncie. Ktoś zapytał chłopca „Gdzie ty idziesz?”. Chłopiec bez wahania odpowiedział, że idzie na Berlin, że idzie ubić Germańców, bo zabili jego matkę i ojca.
– Po chwili kolumna ruszyła w kierunku zachodnim – kończy swoją historię pan Henryk.
PS Zapraszam Czytelników Kuriera do dyskusji na temat historii naszego miasta. Informuję jednocześnie, że historyczne informacje podane w tej rubryce pochodzą przede wszystkim z wywiadów i wspomnień mieszkańców. Często więc są nieścisłe, ale, co zawsze podkreślam, niezwykle cenne.
Dodaj komentarz