Kinooperator Wojciech Olszewski

Wojciech Olszewski przez 38 lat był kinooperatorem w żuromińskim kinie. Niedawno zdemontował stary projektor.

Joanna Stachowicz

j.stachowicz@kurierkurierzurominski.pl

Pożegnanie z projektorem

Kinooperator Wojciech Olszewski po 38 latach pracy demontuje w swojej operatorce całą aparaturę. Kabina projekcyjna tak zwana operatorka w żuromińskim kinie TON przechodzi rewolucję. Wszystko będzie urządzone od nowa. Stare wysłużone projektory zastąpi teraz nowoczesna aparatura. Pan Wojtek w kinie oprócz filmów niejedno widział, a wraz z upływającym czasem zaobserwował jak ludzie coraz mniej przychodzili do kina. W operatorce pełno kurzu i pyłu, bo trwa remont. Kinooperator ściska w ręku zeszyty, w niektórych zniszczyły się już okładki. – Zapisałem kilka zeszytów, tu rejestrowany był każdy film, jego tytuł i ilość seansów. Pierwszy film pod tytułem „Południk zero”, to był polski film panoramiczny wyświetlany w 1971 roku, potem było wiele innych, a każdy tytuł był grany zazwyczaj 3 razy. Na pamiątkę zostały mi cztery zeszyty i wspomnienia – mówi kinooperator przysiadając w swoim starym fotelu.

Praca operatora

Odkąd rozpoczął swoją pracę kinooperatora w operatorce niewiele się zmieniało. Te same lampy, stojaki, dwa projektory. Urządzenia do wyświetlania filmów, czyli projektory były dwa, ponieważ musiała być zachowana ciągłość wyświetlania. Pan Wojtek zakładał szpulę z plastikową 35 milimetrową taśmą na jeden projektor, a na drugim już czekała kolejna szpula. Po latach praktyki, jak twierdzi, mógł z zamkniętymi oczami uruchamiać urządzenia. – Mogę z zamkniętymi oczami zakładać taśmę, grałem nawet 100 tytułów rocznie. Z boku na taśmie po prawej stronie jest ścieżka dźwiękowa oznaczona takimi kreseczkami, a tu na środku są klatki. 24 klatki na sekundę wyświetlał kinowy projektor – mówi pan Wojtek pokazując taśmę. Film składał się z kilku taśm, pięciu sześciu, a każda taśma po wyświetleniu musiała być przewinięta do początku.

Najpierw pan Wojtek na przewijarce robił to ręcznie za pomocą korbki. Zabierało mu to trochę czasu i siły fizycznej. W najdłuższych filmach taśma mogła mieć długość około 5 kilometrów. Na początku taśmy przewijał ręcznie, ale po latach wpadł na pomysł, żeby na przewijarce zamontować silniczek, co usprawniło mu znacznie pracę. Taśmy były ponumerowane, nie było więc problemu, żeby rozpoznać kolejność.

Pan Wojtek przyznaje się do jednej wpadki. – Raz jedyny ze 20 lat temu, wyświetlałem wtedy rosyjski film wojenny, składał się z 6 taśm jedna taśma poszła 2 razy, a jedna nie poszła wcale, na szczęście nikt się chyba nie zorientował – śmieje się pan Wojtek. Taśmy filmowe w początkach kina przysyłane były koleją z Warszawy do Mławy albo Sierpca, skąd kinooperator je odbierał. Zapakowane były w pudłach metalowych ważących około 50 kg. Skrzynię z taśmami trzeba było przetransportować do autobusu i przywieźć do Żuromina. Ważną czynnością była konserwacja aparatury, raz na tydzień trzeba było sprawdzić czy jest olej w główce projektora, a godzinę wcześniej przed każdym seansem wszystko musiało być przygotowane.

Upadek kina

– Dbałem o wszystkie urządzenia i chciało się pracować, bo kiedyś kino to była prawdziwa i czasem jedyna rozrywka dla ludzi. Chciałbym żeby teraz ludzie przychodzili do kina tak jak za dawnych czasów – spogląda kinooperator przez okienko z kabiny na pustą salę. Przez otwory w ścianie kinooperator miał podgląd na to co działo się na sali kinowej. Widział jak widzowie siadali w fotelach, a kiedy przyszedł czas rozpoczęcia seansu bileter dawał sygnał dzwonkiem, a wtedy w operatorce zapalała się lampka. Był to sygnał, na który kinooperator uruchamiał kolejne urządzenia. Najpierw powoli ściemniało się światło i w tym samym momencie rozsuwała się kurtyna, wydobywał się dźwięk i na ekranie pojawiał się obraz. – Lubiłem ten moment rozpoczęcia seansu, robiło to na mnie za każdym razem niesamowite wrażenie, przeżywałem – mówi z powagą kinooperator. W kabinie projekcyjnej podczas projekcji można było usłyszeć specyficzne dźwięki wydobywające się z aparatury. – Ten szum taśm i trajkocik (trrr) to już mi zostanie na zawsze, wszędzie rozpoznałbym te dźwięki – przyznaje pan Wojtek. Wiele lat temu w kinie pracowało 8 osób, kierownik kina, kasjerka, 2 bileterów, 3 kinooperatorów i sprzątaczka. Do końca z tamtej ekipy został tylko Wojciech Olszewski. – Pokochałem kino już od dzieciństwa, zostałem wierny temu zawodowi, chociaż miałem propozycję pracy jako strażak – wspomina pan Wojtek. Sięga też pamięcią do czasów dzieciństwa, kiedy to działały tak zwane kina objazdowe. Już wtedy, jak twierdzi podglądał operatorów kinowych. Skończył szkołę dla kinooperatorów w Markach koło Warszawy. Po roku pracy zdobył uprawnienia kinooperatora pierwszej kategorii. To pozwoliło mu samodzielnie obsługiwać wszystkie rodzaje aparatów do wyświetlania filmów.

„Wejście smoka” było prawdziwym hitem

– Graliśmy parę hitów, ale „Wejście smoka” to był dopiero hit. Ludzie masami przychodzili, graliśmy ten film przez tydzień, wtedy plan roczny zrobiliśmy w jeden tydzień. Tylu było widzów. Cała sala ludzi 238 osób. To była dla mnie przyjemność wyświetlać dla tak dużej grupy – cieszy się pan Wojtek. W tygodniu w żuromińskim kinie zwykle były grane dwa tytuły. Były też niedzielne poranki dla dzieci. Takie poranki to był zestaw różnych bajek Bolek i Lolek, Koziołek Matołek, Wilk i zając, film trwał prawie godzinę i zwykle było 5 dziesięciominutowych bajek. Wtedy, przed laty bilet kosztował dwa złote. – Pamiętam jak dzieci prosto z kościoła biegły przez park do kina na niedzielny poranek. A na bajki patrzyły z takim zainteresowaniem, że aż wstawały i klaskały, tak im się podobało. To były fajne kinowe czasy. 17 zapełnionych rzędów, a w każdym rzędzie po 14 osób – mówi z zadowoleniem kinooperator. Była też grupa prawdziwych kinomanów, przychodzili zawsze na pierwsze seanse wszystkich filmów. Pan Wojtek obliczył, że było ich siedemnastu. Za to, że byli wiernymi widzami, mieli swoje stałe miejsca i rzędy, a nawet ulgowe bilety.

Historyjki jak z filmu

W długoletniej pracy pana Wojtka zdarzały się różne ciekawe historyjki, czasem jakby wyjęte z filmu. – Z 5 lat temu kiedy byłem i kinooperatorem i bileterem przyszła do kina para narzeczonych i nikt więcej, a musiało być co najmniej 5 osób żeby wyświetlić film. Chłopak chciał pewnie zaimponować dziewczynie to kupił 6 biletów. Rozpoczął się seans, nie pamiętam już tytułu filmu, ale co ciekawe wchodzę po kilkunastu minutach na salę kinową, bo coś nie dawało mi spokoju, a tam pusto, nie ma nikogo – mówi pan Wojtek. To był najkrótszy film w jego karierze zawodowej. Kinooperatorowi przed laty przydarzyło się też, że z powodu braku widzów film nie wszedł w ogóle na ekran. Zapamiętał do dziś tytuł tego rosyjskiego filmu „Szedł pies po fortepianie”, film miał być grany przez 3 dni. Byli i tacy widzowie, którzy chcieli przedłużyć seans. To młodzież szkolna. – Nie chciało im się wracać na lekcje to prosili żebym chociaż z piętnaście minut dłużej wyświetlał. Wiedzieli, jak załatwiać swoje sprawy – uśmiecha się tajemniczo kinooperator.

Po 38 latach pracy Wojciech Olszewski jest zdania, że do kina warto przychodzić, żeby obejrzeć film na dużym ekranie.

 

Dodaj komentarz

Kliknij by dodać komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.